Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/232

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Józef ramionami ruszył, wziął kapelusz i poszedł do kantoru. Wśród zimnych tych, pustych ścian miał przynajmniej spokój dla uszu.
W tydzień potem, w przeddzień dostawy wielkiej partji zboża i terminu wypłaty, Reni po długim rachunku i namyśle, otworzył kasę.
Była pusta zupełnie. Młody człowiek długo smutnym wzrokiem patrzył na nagie przedziały, wreszcie sięgnął w głąb, gdzie bielały dwie zapisane koperty. Leżały tam nietknięte, jak mu je ciotka dała wraz z całym młynem.
W jednej, zapisanej „Legat imć Adolfowej Reni dla Piotra Reni“, mieściły się weksle i kwity Piotrusia, druga zawierała jego część — dotąd nienaruszoną.
Ciotka zostawiła je w biletach bankowych, które Józef teraz wydobył, zliczył i, westchnąwszy, wsunął do pugilaresu.
Pustą kopertę wsunął napowrót w głąb kasy. Potem ubrał się porządnie i ruszył do miasta, opowiedziawszy się żonie, że wróci za parę godzin.
W kantorze wekslowym, gdy podał swe nazwisko przy sprzedaży biletów, bankier głową pokiwał.
— O, znak to ciężkiego zastoju w handlu, gdy pański młyn zmienia bilety na gotówkę! — rzekł.
Józef się uśmiechnął z przymusem.
— Ano, czas płaci, czas traci! — odparł spokojnie, zgarniając pieniądze.