Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/231

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dzięki Bogu też, nie jesteś moją siostrą! — odciął dwuznacznie.
Nie zrozumiała jego myśli. Owszem, pochlebiło jej to.
— Tak, wolę być żoną! — odparła, opierając się o niego.
Nagle przypomniała sobie coś — usunęła się.
— Podobno u doktora Michała było bardzo wesoło na imieninach. Tańczono, ty śpiewałeś! Tak, w domu to siedzisz jak mruk. Wszystkich zabawiasz, oprócz mnie!
— Wcale nie śpiewałem.
— Kłamiesz!
— Lizo, używaj, proszę, trochę gładszych wyrażeń!
— Nie chodzi o wyrażenie, ale o fakt. Śpiewałeś... mówiła mi radczyni sama... z tą... tam... z „Pod snopa!“ Dawny twój ideał i zarazem ideał całego uniwersytetu... i wogóle miasta. Niebardzo jesteś wymagającym!
— Dałabyś ideałom spokój. To kwestja dla ciebie niedostępna! Powtarzam, że nie śpiewałem, i temu możesz wierzyć! Zresztą prosiłem, abyś ze mną tam poszła. Użyłabyś tej zabawy.
— Nie mam czasu na podobne głupstwa. Ludzie, co mają interesy, rodzinę i pracę, powinni domu pilnować, a nie narażać się na krytykę i śmieszność, błaznując z młodzieżą.