Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się i moje... o i bardzo! — dodała z uśmiechem raptownego rozczulenia. — Nie lękaj się, Józiu, stoję ja za tobą.
Podeszła do niego i objęła go za szyję.
On się wzdrygnął nieznacznie pod tem dotknięciem. Twarz jego przez sekundę odbiła nieznośne cierpienie moralne i gwałt, zadany naturze.
— Pocałujże mnie! — szepnęła. — Zapracowałam na to. Cały dzień się namęczyłam dla ciebie.
Pochylił się i spełnił żądanie.
— Niepotrzebnie tyle pracujesz.
— Doprawdy! A któż to zrobi? Ciotka z dniem każdym traci głowę i siły. Onegdaj, gdy mnie zastępowała, zginęło sześć pudów mąki. Skończyłeś i ty robotę. Chodźmy stąd!
Wyszli na podwórze. Cisza już się słała w powietrzu czystem i wonnem. Mimowoli ciągnęło coś do przechadzki i marzeń. Odurzająco pachniały róże, szmerem harmonijnym odzywała się rzeka.
— Przejdźmy się nieco! — zaproponował Reni.
— Nie mam czasu — odparła Liza. — Rachunek z kucharką muszę załatwić, przygotować wam herbatę i wieczerzę, jutrzejsze odzienie i bieliznę opatrzyć. Ciotka też samotna.
Doszli do domu. Józef się zatrzymał.
— Idź zatem. Ja zostanę, wypalę cygaro na ganku. Śliczny wieczór, żal spędzać go pod dachem.