Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/206

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Jeśli Józio zechce, odwiedzimy może dziadka — odparła, patrząc na męża.
— Dobrze, zawiozę cię tam, bo chcę także odwiedzić Michała.
— Zatem do widzenia w poniedziałek! — zakończył Piotruś, cofając się do drzwi.
— Nie zostanie pan na wieczerzy?
— Dziękuję pani. Mam zajęcie na mieście!
Gdy się drzwi za nim zaniknęły, Liza ruszyła ramionami.
— To się nazywa zajęcie. Swawola, rozpusta, marnowanie czasu, grosza i zdrowia. I za co on hula?
— To jego rzecz. Nam nic do tego, jak używa czasu wolnego. Swoje spełnia.
— Bardzo licho! Ludzie mówią, że zwykle hulanki odsypia gdzieś w kącie, a młyn jest na Bożej opatrzności.
— To są plotki, których ci nawet nie wypada słuchać.
— A ty mu dajesz pieniądze na swawolę. Na nic niema, dla niego zawsze są.
— Czym tobie kiedy odmówił?
— To nie, bom nigdy nie prosiła. Mam swoje.
Umilkł, zmrożony tą niedelikatnością.
— Ja też nie twoje, ale swoje daję Piotrusiowi — rzekł po chwili z przykrością.
— To też ich wkrótce zabraknie. Prędzej, niż mnie! — odparła z dumą niesmaczną. — Wtedy zdadzą