Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Brudny, chociaż mąką ubielony, chłopiec z młyna stał na progu i podał mu kartkę od Piotrusia, dodając płaczliwym tonem:
— Nasz stary pomarł!
— Umarł! — powtórzył Reni oszołomiony i spojrzał na kartkę.
„Przybywaj co rychłej! Wuj nad ranem skończył. Po drodze wstąp do proboszcza!“
Gdy Józef wszedł do sypialni, gdzie nieboszczyk leżał, ujrzał ciotkę nieruchomą w fotelu, wpatrzoną w oblicze zmarłego, jakby sobie dotąd jasno nie zdawała sprawy z nieszczęścia. Była obrazem całkowitej prostracji.
Pocałował ją w rękę — zdawała się go nie widzieć.
— Ciociu! — zawołał. — Proszę stąd wyjść, wypocząć. My załatwimy wszystko. Tu cioci zbyt ciężko.
Wziął ją pod ramię. Dała się prowadzić, jak automat, do sypialni. Wypiła na jego prośby kieliszek wina i zatrzymała go za rękę. Sięgnęła do kieszeni i oddała mu klucze od kasy. Dolna jej szczęka drżała.
— Masz! Dobrze zrób, nie żałuj, stać mnie na to dla niego! — wyjąkała tak zmienionym głosem, że spojrzał na nią zdziwiony.
— Idź, zajmij się wszystkiem! — dodała.
Pozostała sama, zasunięta w fotel, zapatrzona w próżnię, otchłań jakby czując pod stopami, przerażona okropnie.