Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Trącili się kieliszkami tak mocno, że szkło prysło w ręku panny Lizy.
— Co to? Kieliszek się stłukł? — zawołał Maltas, nadbiegając. — Dobry znak! Będzie wesele!
Zatarł ręce i uchwyciwszy Józefa za głowę, pocałował w oba policzki.
— Świetnie się udało! Zrobiłeś furorę. Chodźże, chodź do stołu!
Józef umieścił się niedaleko Pepi i rozmówili się oczami. Obojgu tęskno było do cichego sam na sam.
Wokoło bawiono się w najlepsze, gdy ona skinęła na Michała.
— Mam szaloną migrenę i chciałabym się ulotnić bez ceremonji. Niech pan to szepnie panu Józefowi. On gdzieś ma pod swą opieką moje okrycie. Odprowadzicie mnie do domu.
Po chwili wyślizgnęła się do drugiego pokoju.
Tylko Iwo to spostrzegł i usta zagryzł.
Panna Maltas wyszła za nią. Żegnały się bardzo serdecznie.
Blada dziewczyna pozostała, patrząc na Józefa, który ubierał troskliwie Pepi. Wtedy może rozjaśniło się jej w głowie, a śmiertelnie zabolało w sercu.
Stała się jeszcze bledszą, jeszcze sztywniejszą. Nareszcie Pepi podała jej na progu rękę, dziękując za gościnność — i, eskortowana przez dwóch przyjaciół, wyszła.