Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie, nie zrobię! — potwierdził serdecznie.
Zaraz potem spojrzał na zegarek brata i rzekł:
— Jeszcze wcześnie. Chodźmy gdzie. Zaprowadzę cię na setną zabawę. Są jakieś Tyrolki śpiewające.
— Pójdziemy spać!
— Et, farsa! To się z ciebie zrobił filister. Pewnieś się gdzieś „wysoko“ zakochał. Dziwna rzecz, jak to zaraz humor człowieka kwasi!
— A no, trudno! Prześpimy się po filistersku. Zmachany jestem drogą. Ale, powiedz mi, gdzieś podział zegarek, ten antyk... po babce.
— A ten? Kędyś w praniu być musi.
— Przypomnij sobie, gdzie i odszukaj kwit. Trzeba go odzyskać.
— Znajdzie się! Ale podły, bezustanku trzeba go reparować! Jużbym go dawno zepsuł, żeby nie to, że często daję... do przechowania. Cóż tam u starych? Bardzo na mnie źli?
— Pewnie, alem ich mało widział. Bardzom rad, że ciotka ciebie polubiła.
— Wiesz, żem zwąchał, że oni gdzieś chowają pieniądze? Jedno przed drugiem się kryje. Istna złość, że ta moneta pleśnieje. Ale ja ich teraz dopilnuję.
— Poco? Ich własność. Niech robią, co chcą.
— Ja też nie ruszę, ale wiedzieć będę. Trzeba też, żeby ciotka dała mi jakąś pensję i uwalniała w niedzielę... do ciebie. Inaczej znowu drapnę. Wytrzymać