Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Mój drogi — rzekł — postaraj się dopomóc mi nieco, zamiast pleść androny. Jutro musimy twoje długi wszystkie zapłacić i wyjechać nocnym pociągiem.
— Zapłacić! Ho, ho! To będzie dopiero tym dobrodziejom bal! Pochorują się z wrażenia! Skądże masz pieniądze?
— Ciotka dała.
— Et, nieprawda! Cóż ona? Pomieszania zmysłów dostała?
— Nie, ale chce ciebie mieć we młynie, a ja oznajmiłem, że cię bez tego nie sprowadzę.
— Mądrześ rzekł! Dziękuję ci, Józik! Aha, to jeszcze sobie jeden dług przypominam: sukcesorów majora Tednow.
— Może jeszcze kogo?
— Nie, chyba już dosyć. Zresztą jutro trzeba tę szarańczę zwołać tutaj, to ich może po głosie poznam. Uh, szelmy, tyle pożrą pieniędzy!
— A rzeczy twoje u kogo?
— U „Łabędzia“. Niech no mi mole zahodował! A zresztą, moje biedne odzienie, taki szyk, i trzeba je będzie tylko ciotce produkować. Wiesz, ja ci drapnę z dworca jeszcze!
— Nie. Mnie tego nie uczynisz! — odparł Józef, patrząc nań poważnie.
Piotruś spotkał ten wzrok i skoczył bratu na szyję.