Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Jaki on doskonały ten hrabia! Dziękuję panu za tę znajomość!
Kwiaty trzymała w ręku. Oderwała jeden i przypięła mu do butonierki, potem z pieszczotą przesunęła mu ręką po włosach.
— Odjeżdżam zaraz — rzekł.
— Gdzie? Na długo? Nasz teatr? — zawołała.
— Na parę dni, po brata. Wrócę na przedstawienie.
— Ach, te wstrętne interesy nie w porę! Będę w ciągłym niepokoju! — rzekła z dąsem.
— O teatr, czy o mnie? — spytał z uśmiechem.
Opamiętała się, czy też istotnie pożałowała cichego chłopaka i jego rozkochanych oczu.
— Jak się panu zdaje! — szepnęła, pochylając się ku niemu.
— Pepi! — wyszemrał. — Tak mi ciężko z tobą się rozstać! Pamiętaj!
W milczeniu zmrużyła oczy, nagle rozmarzona, i podała mu do pocałunku te oczy właśnie. Potem sekundę położyła mu głowę na ramieniu, westchnęła cicho i, wysunąwszy się z jego objęcia, znikła w salonie.
Chłopak zatoczył się jak pijany.
Nie dobrze sobie zdawał sprawę z całej tej podróży. Czas spędzał w pół-śnie, w pół-jawie, marząc o niej. Opatrzność czuwała nad nim. Otrzeźwiał trochę na miejscu, gdy działać musiał. W miejscowości nieznanej trudno mu będzie zapewnie dobić się do Piotrusia.