Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Chłopak wstał i spojrzał na zegarek.
— Nad ranem wyjadę. We środę będę z powrotem. — rzekł, biorąc czapkę.
Spieszno mu było do Pepi. Po drodze wstąpił do ogrodnika i wziął dla niej wiązankę delikatnych, cieplarnianych kwiatów.
Z salonu profesorowej doleciały go wesołe śmiechy, wśród nich jej głos srebrny.
Na wstępie ujrzał Iwona, który opowiadał swym urywanym akcentem komiczną anegdotę, ilustrując ruchami i miną.
Ubrany, jak zwykle, bez zarzutu, chuderlawy, śmieszny, o dziwacznym profilu, prawie bez rysów, z monoklem w oku, woniejący Jockey-Clubem, mimowoli, jak zwykle, wywołał uśmiech na usta Józefa.
Śmiali się zresztą wszyscy obecni: profesorowa, Adam, Gustaw, Pepi, nawet poważna Ludka. Pepi tak była opowieścią zajęta, że nie zauważyła wejścia Reniego.
Dopiero gdy usiadł przy niej, obejrzała się, kiwnęła mu głową i dalej słuchała skrzeczącego głosu hrabiego.
Józef nieznacznie położył jej kwiaty na kolanach i odszedł, by się do drogi przysposobić. Tam hałasowano dalej.
Po długiej chwili zaledwie Pepi wyszła do jadalni i wywołała go pocichutku.
Pełnia radości i życia biła jej z twarzy.