Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/96

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Die Wohlgeborene aus Marjampol? Das ist etwas anderes. Mogę panu dać bilecik polecający do mego zastępcy Augusta.
— Tfu! Będę chodził od fagasa do fagasa! Wolę z niczem wrócić. Schönen Dank! Obejdę się bez twojej pomocy.
Urban nie zrozumiał powodu gniewu. Uchylił na pożegnanie cylindra i wszedł do okazałej restauracji.
W Janie wzbierał gniew. Chciał wracać z niczem, ale zląkł się pani Tekli. Wsiadł do doróżki i kazał się wieźć za Brandenburską Bramę.
Było to dobre natchnienie. Wśród setek powozów i koni dwa przepyszne taranty mignęły mu jak błyskawica. Kazał stangretowi je dopędzić. Stanął w doróżce i wyglądał.
Taranty zwolniły biegu, doróżkarz ćwiczył swe szkapy — zrównali się. Jan zajrzał do powozu i zaklął po mazursku.
Ujrzał wewnątrz szlify wojskowe i szubkę chudej damy o bladych oczach.
Nie znał majora Koop i nadobnej jego Emilji, więc się nie przywitał, tylko kazał zawrócić, i zły jak piorun, wysiadł na obiad w hotelu.
Dano mu sporo siekaniny i słodką zupę na pociechę, — to mu wcale nie poprawiło humoru. Ruszył jednak z wzorową wytrwałością na dalsze poszukiwania.
Włóczył się to tu, to tam, zapatrzony w przejeżdżające powozy, obrywając treny damom, popychający i popychany, często łajany; raz go nawet wystrofował policjant. Napróżno — nie widać było ani tarantów, ani Wentzla, ani nawet Urbana. Żałował bardzo Jan, że się nie wypytał lokaja o klub czy restau-