Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/88

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To musi.
Potrząsnął zuchwale głową.
— Czy wie pani, że Wentzel Croy-Dülmen tego słowa nie uznaje w stosunku do siebie?
— To wiem, że hrabia Wentzel Croy-Dülmen niezawsze jest takim lwem, jak się zdaje. Umie się trwożyć, kryć z zasadami, bawić się we frazesy, jak komedjant: nie potrafi stawić czoła jednej, starej kobiecie!
— Znosiłem wszystko dla zdobycia sposobności rozmowy z panią.
— Jest to nikczemność i fałsz! Jak pan śmiesz patrzeć w oczy swej babki, oszukiwać ją dla marnej igraszki?
— Czy pani nie przypuszcza, że zdanie można zmienić?
— Czy pan myśli tym frazesem i mnie oczy zamydlić? Po niewczasie. Widziałam pana samym sobą i pamiętam...
— Obraziłem panią...
— Mnie? Pan? Obrazić mnie może tylko ktoś, o kogo dbam.
A więc widział Wentzel te oczy mroczne, pełne błysków, te usta milczące, pełne życia, miał — czego pragnął.
Wyprostowana, z brwią ściągniętą, rzucała mu lekceważenie po lekceważeniu, a w nim, zamiast gniewu, budziło się dzikie jakieś uczucie pożądania.
Pod wpływem tym wyrwała mu się gwałtownie z ust zuchwała przysięga:
— A ja mówię, że pani o mnie dbać będzie, musi! I albo znienawidzi mnie, albo pokocha, chociażem Niemiec, i nikczemnik, i kłamca, i próżniak... to wszystko, co pani mi zarzuca.