Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Był to szczęśliwy małżonek hrabiny Aurory Carolath, przybyły na krótki urlop z archipelagu Ladronów.
Małżeńska wizyta udała się niefortunnie. Żona dotąd bawiła w Biarritz; admiralski list i codzienne depesze nie robiły na niej żadnego wrażenia. Nie raczyła nawet odpisać.
Owych dwóch naprzeciw siebie oglądał Schöneich z miną amatora inwentarza. Nosili niezawodnie w jego myśli zoologiczne określenia.
— Czy ci dziś braknie konceptu, Michael? — zagadnął ktoś z boku.
— Słucham, czy nie posłyszę wieści o Wentzlu. Przecie go ktoś z was musiał spotkać.
— Nie było go w Baden. Konie jego wzięły tam trzy nagrody.
— Zapraszałem go na polowanie... Żadnej odpowiedzi.
— Nie spotkałem go w Ostendzie.
Podniósł się chór głosów.
— Szczególne! Poleciał chyba na księżyc, bo i w domu panna Dorota go opłakuje.
— Jesteśmy obadwaj poszkodowani, panie baronie — wtrącił markotnie admirał. — Pan szuka przyjaciela, a ja się nie mogę żony doczekać...
— Uhm... te obie zguby pewnie się znalazły — pomyślał Schöneich.
— To jednak osobliwość! — zawołał Herbert — Przez cztery miesiące Wentzel nie zrobił głośnej awantury. Ani jednego pojedynku.
— Nikt go nie zaczepił z polskiej strony, jak ja! — zaśmiał się Wilhelm Wertheim.
— Może się ożenił i święci miodowy miesiąc!