Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na tamtym brzegu. Hm... piękna nieznajoma, kto wie czy nie sprzeniewierzy się swej nienawiści. Byle ją odszukać. Urban!
Factotum wyrósł jak z pod ziemi.
— Pakować! Jutro jedziemy do Kolonji.
Wentzla czyn od myśli był bardzo niedaleko.
Nazajutrz ciocia Dora otrzymała przez lokaja wonny opoponaxem bilecik hrabiego:

„Ze skrwawionem sercem i rozdartą duszą odjeżdżam! Tak srogiego wyroku znieść nie jestem w stanie. Słowa cioci były płomieniem, co mi duszę oczyścił. Będę się uczył marzyć, działać i pokutować. Jeżeli nie wrócę więcej, to proszę mnie w swych modłach nie omijać. Odjeżdżam złamany, z rozpaczą w sercu.
Biedny Wentzel“.

— Co to jest? — wrzasnęła staruszka — Gdzie hrabia?
— Wyjechał dziś rano — oznajmił sługa.
— W którą stronę?
— Na stację kolei. Konie już wróciły.
Oh, Herr Jesu! Okropność! Gdzie Urban?...
— I Urbana niema.
— Niech Fryc siodła! Pojedzie do majora. Dam mu list.
Goniec poleciał cwałem. Pod wieczór major się zjawił, cały wzburzony.
Alle Wetter! — klął na wstępie. — Cóż to znowu przystąpiło do tego junkra!
— Ach, majorze, straszny cios nas dotknął...
— Do rzeczy, do rzeczy! Krótko i węzłowato! Pani pewnie coś zmalowała nie w porę!