Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nie znalazł dla niej uśmiechu, gryzł niecierpliwie wąsy i kręcił brodę.
Trąciła go nieznacznie pantofelkiem.
— Powiem ci coś niemiłego, jeśli mnie nie będziesz bawił. Patrz, ty specjalisto od ładnych twarzyczek, kto to nowy w loży naprzeciw? Co za pyszne opale. Mówią, że to kamienie, qui portent malheur! Znasz tę damę?
Hrabia machinalnie podniósł oczy, spojrzał we wskazanym kierunku i aż się cofnął z podziwu. Dama w opalach nie był to nikt inny, tylko jego nieznajoma.
Ruch nie uszedł oka hrabiny.
Ah, comme tu prends feu! — rzekła z dąsem.
— Nie wiedziałaś o tem? — spytał z lekką ironją.
Monstre! — kopnęła go znowu pantofelkiem — Znasz tę damę?... Skąd ona?
— Z San Marino.
— Gdzie to jest? Na prowincji? We Włoszech?
— A gdzieś tam blisko! Nie pamiętam.
Opędzał się od pytań, a oczu nie spuszczał z loży naprzeciw.
Nieznajoma nie była samą. Towarzyszyło jej dwóch mężczyzn; jeden stary, siwy, — drugi młody, blondynek, z jeżowatą czupryną i swawolą w siwych oczach. Rozmawiali z sobą poufale, i — o, dziwo, — obywatelka spartańskiej republiki uśmiechała się lekko niekiedy, a chłopcu iskrzyły się do niej źrenice i co chwila błyskały białe zęby w serdecznej, ochoczej wesołości.
Wentzel Croy-Dülmen wciąż patrzał, znosząc obojętnie impertynencje obrażonej hrabiny. Tupała nóżkami z wściekłości.