Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/32

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ciekawym, coby Lidja zrobiła okropnego Wilhelmowi w razie mego zadraśnięcia. Pewnie pokazałaby mu język. No, no, już to te damy nie bywają rozrzutne w pamięci o pokonanych! Trzeba imponować, albo nie istnieć! Imponujmy!
Nie udało mu się tak, jak sobie tego życzył.
Obu przeciwników rannych odwieziono do domu. Baron miał przebite ramię i rozcięty szpetnie prawy bok. Wentzel dostał cięcie przez głowę; bił się jeszcze, ale krew mu zalała oczy, a przeciwnik omdlał. Obwołano hrabiego zwycięzcą.
Nędzny to był triumf. Szpada rozpłatała mu głowę i czoło do czaszki. Schöneich zastał go w szponach trzech chirurgów. Kłócili się po łacinie.
— Musi być znak — wołał jeden.
— Nie będzie, przy zimnych okładach — przeczyli dwaj drudzy.
Tu pacjent wmieszał się do rozmowy.
— Albo będzie, albo nie będzie. To się zobaczy przy końcu. Tymczasem róbcie początek, panowie.
— Rozsądne zdanie — potwierdził najstarszy medyk, przyjaciel domu hrabiego, zabierając się do roboty.
Schöneich powitał bohatera uśmiechem.
— Przyszedłem palić owe dokumenty — rzekł wesoło. — Czy ci nie wstyd dać się opiętnować?
— Odbiję się na Assenbergu. Nie nauczył mnie jednego pchnięcia, osioł!
— Przy twem amatorstwie, ufam, że się z czasem wykształcisz! Hu! Co za szczerba! Będziesz miał szramę na całe życie.
— Nie będzie, przy użyciu zimnej wody! — poczęli wołać medycy.