Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/33

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Staremu doktorowi Voss drgnęła ręka z irytacji. Wentzel skrzywił się z bólu.
— Czego się gapisz! — krzyknął na Urbana. — Idź i uspokój panią we frontowym domu.
— Jaką panią? — zagadnął, udając naiwnego Schöneich.
Ciocia Dora spędziła dzień we łzach i modlitwie. Gdy kareta wróciła z dworca i zatrzymała się u lewego skrzydła, a do niej nikt nie przychodził, przemogła wstręt, jaki czuła do tej części domu, i zbiegła sama po nowiny. Wszystkie drzwi zastała otworem. Służba była w ruchu. Dotarła niepostrzeżona aż do sypialni. Ujrzała swego chłopaka w pokrwawionej koszuli, wokoło krwawe szmaty, nad nim trzech rzeźników i Urbana, bladego jak ściana. Tylko Schöneich, rozparty w fotelu, kiwał się tu i tam, gwiżdżąc, — a sam ranny dowcipkował po swojemu.
Staruszka już miała wejść, już podniosła nogę, gdy ją przykuł do podłogi żartobliwy głos barona:
— Doktorze, zacerujcie gładko, żeby piękne usta nie obraziły się na szramach.
Ciocia Dora zatuliła uszy dłońmi i uciekła z tego piekła. W takiej chwili — taka mowa! O, czasy! O, młodzieży!
W chwilę potem Urban ją uspokoił ze strony hrabiego, ale ona nie zdecydowała się na powtórne odwiedziny. Miała dosyć próby.
Stary doktór postawił na swojem. Szrama została, pomimo zimnej wody i innych sposobów; rozcinała czoło wyraźną poprzeczną bruzdą.
Honor swój niemiecki opłacił Wentzel, a może piękne oczy nieznajomej dziewczyny odjęły mu zręczność i siłę.