Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/281

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Niezawodnie, bezpieczniejsi dla naszych pleców. Nieprawdaż, Wentzel?
Ruch pociągu zagłuszył dalszą rozmowę.
Struga nigdy nie widziała tylu i takich gości, jak następnego wieczora. Pani Tekla otrzymawszy od wnuka kartkę z zawiadomieniem i listą przybyłych, załamała ręce.
— Najście barbarzyńców! — wyrzuciła z siebie z bezmiernym wstrętem i pogardą.
Barbarzyńcy tymczasem w najlepsze obsiedli stoły, podnieceni stuletniemi winami, wyborną kuchnią i dźwiękami orkiestry. Biesiadowali, jak za czasów Lukullusa. Wśród dobranego wykwintnego towarzystwa Jan i kilku Polaków czuli się jak u siebie.
Z oczu „Papryki“ wyzierał szampan — uwziął się na roztargnionego gospodarza.
— Jakże to tam z tym zakładem o Scherza? Po sprawiedliwości, czyj on teraz? Twój, mój, czy Herberta?
Wentzel aż zzieleniał na wspomnienie dawnego głupstwa.
— Dam ci jeszcze czwórkę, ale milcz, gaduło! — zawołał.
— Aha, wstyd ci teraz! Pamiętaj, rozkładaj odtąd swe chęci na dłuższe termina! Między ustami a brzegiem puharu wiele się przytrafić może. Tak, tak... Ja Scherza już mam, nawet Herbert już coś ma, a ty... Wiem tylko, że wiele straciłeś.
— Tego, com stracił, ty niestety, nigdy nie zyszczesz. Pohamuj swą pychę.
— Hamuję. Cóż z tego tobie przyjdzie?