Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/279

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A na lisy, majorze, co psują zielone grona i młode latorośle?
— Na lisy? Nie, nic nie mówili. Kwestji polowań nie będzie. Gdzież to panowie jadą? Może jaki kongres międzynarodowy? Jubileusz?
— Ach, niestety! Ruszamy na pogrzeb!
— A czyjże, czyj? Nie czytałem dziś depesz. Może kto sławny?
— I jak jeszcze! Znakomitość, majorze, dzięki waszemu wychowaniu i opiece. Król młodzieży, półbożek pięknych dam, mój przyjaciel, Wentzel Croy-Dülmen!
Major poskoczył i poczerwieniał, jakby mu groził nowy atak apoplektyczny.
— Ten, ten... warjat! Umarł! O! Herr Je! Aż mi lżej oddychać! Z jego powodu znoszę wiele! Bo, widzi baron, on ostatniemi czasy nosił się z okropną myślą...
— Samobójstwa? — spytał naiwnie Schöneich.
— Gorzej, baronie, gorzej!
— Mordu?
— A tak! Mordu narodowego!
— Co? Chciał podminować może posąg Germanji?
— Nie, baronie, chciał ożenić się z Polką!
— No, i rozmyślił się?
— Przecież pan mówi, że umarł.
— Jeżeli pan nazywa małżeństwo mordem, to ja nazywam śmiercią.
— Co? Co? Jak pan mówisz?
— Śmiercią, majorze. Ale oto i sam nieboszczyk. Wiesz, Wentzel, że twój opiekun podaje cię na sąd Boży za mord narodowy.