Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/278

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dziejka milczała po swojemu i pozwalała hrabiemu wszystkiego się domyślać.
Bruk berliński i powietrze Brandenburgji stało się wstrętne dla Wentzla. Z rozkazu babki, na miesiąc przed ślubem, odbył, jak ciężką pokutę, lustrację dóbr przed podróżą do Włoch.
Mieli zimować nad jeziorem Como, w świeżo nabytym pałacyku: „między Eufratem i Tygrem“ nazywał Jan, mrugając do siostry...
Nazajutrz po rozmowie z panną Dorotą cała młodzież arystokratyczna przeprowadzała koryfeusza do Strugi. Dworzec kolei wrzał toastami, roił się tłumem eleganckich oficerów i cywilnych, rozbrzmiewał konceptami Schöneicha i głośnym śmiechem Herberta.
Oblubieniec biegał od biura do biura, nagląc o pociąg. Do jego zakochanej głowy nie trafiały uwagi o rozkładzie jazdy i t. p. ceregielach.
Śpieszył się — basta.
W to grono rozbawione niewiadomo jakim cudem wpadł major Koop, apoplektyczny, zajęty, z olbrzymią teką w objęciu. Poselska godność pomieszała w głowie szanownego męża. Zaczął się kłaniać znajomym i nieznajomym, jak swoim nadreńskim wyborcom. Binokle Schöneicha odkryły go natychmiast jako nieopatrzną ofiarę drwin. Rude faworyty znalazły się przed czcigodnym posłem.
— Moje uszanowanie, majorze! — pozdrowił. — Winszuję zaszczytu! W tak godne ręce dostało się przewodnictwo okręgu! Wszak pan ma w tej tece jaki projekt przeciw wrogom winnic?
— Przeciw filokserze. Wiem, wiem! — potakiwał poseł, nadymając się dumnie.