Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/275

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

choćby tu do pomocy pani Tekli zstąpiła sama twoja patronka.
Zarumieniła się na znak twierdzenia.
— Nie chodzi tu o moją, ale o babki zgodę — odparła. — I nie dziw jej: dość płakała po zawodzie. Ona mnie kocha, a nie wierzy jemu — wskazała wzrokiem narzeczonego.
— Należało ją uspokoić, nie narażać go na podobne sceny. Wpędzicie go znowu w chorobę. Ot, przeproś za tę checę melodramatyczną. Człowiek się mieni cały.
Tu Jan złapał ich gorące spojrzenie i dodał:
— Tylko nie wiem, czy to z obrazy na babkę, czy z ochoty do ciebie. Jedno i drugie warto przeprosin.
Wentzel rozchmurzył się zupełnie.
Pia desideria! Tyle łask nie jestem wart. Wspomnij, Jasiu, na swą żonę przed rokiem... i westchnij.
— Niby to pan wzdycha! — mruknęła z wyrzutem. — Szanuję pańskie zdrowie aż nadto.
Jan zerknął na panią Teklę i uśmiechnął się.
— Oto babka sumuje. Ciarki mnie przechodzą. Wspomnisz moje słowo: nie da Jadzi, będziemy ją wykradać.
Hrabia na to proroctwo oburącz targnął czuprynę. Panienka spojrzała na zamyśloną staruszkę.
— Biedna! — szepnęła. — Ciężko jej rozstawać się.
— Jakto rozstawać się! — zawołał Wentzel. — Alboż chcesz gdzie wyjeżdżać?
— Ja nie, ale pan może zechcieć, a ja będę musiała słuchać. Są zbójeckie zamki nad Renem...