Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/254

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się zupełnie stosownie; dopiero na obelgę odpowiedział obelgą.
— Cóż tam za obelga znowu! Szwab... Pani Ostrowska tysiąc razy go tak nazywała.
— Kiedy nim był — wmieszała się staruszka. — Teraz nigdybym się nie ośmieliła użyć tego słowa. Wiesz dobrze, i on to już czuje, jak obraźliwą jest ta nazwa tu u nas. Cenię go od dziś jeszcze wyżej.
— No, kiedy tak, to go nie długo będziemy cenić. Z rąk Głębockiego żyw nie wyjdzie!
— Co Bóg da! — rzekła uroczyście staruszka. — Ja go nie mogę uczyć podłości. Niech broni honoru! To słuszne!
— A ty, Jadziu, tak samo myślisz? — spróbował Jan ostatniej apelacji.
— Myślę, że i tybyś nie zniósł nazwy pruskiego szpiega! Zgoda byłaby tylko możliwą w razie przeprosin pana Głębockiego.
Chrząstkowski ręką machnął.
— Zatem Wentzel zgubiony! Ach, Jadziu, Jadziu! — zaczął i urwał.
— Zgubiony jest ten, kto nie ma honoru i zasad — rzekła smutnie pani Tekla i odeszła powoli ku domowi.
Jan wsiadł na koń, podał rękę siostrze.
— Muszę go jednak odnaleźć! — westchnął. Może ci go przysłać? Szkoda mi was okropnie.
— Kiedy pojedynek? — spytała.
— Nie wiem jeszcze. Ach, Boże wielki! Na czem to wisi żywot ludzki! Biedne chłopczysko, taki był wesół wczoraj. Ej, Jadziu, czemu ty nie zapłaczesz?
— Żebym mogła! — wyszeptała.
— Może ci Cesię przywieźć na pociechę?
— Nie, Jasiu. Dziękuję ci!