Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/216

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.



XII.

Minęła Wielkanoc. W Wielkopolsce barwno było i wesoło. Łany zieleniały młodem zbożem, po ogrodach kwitły bzy masami. Była to najpiękniejsza chwila roku, odurzająca czarem wiosny. Słowiki śpiewały nocami po gajach, a o zmroku po starych, omszonych strzechach klekotały donośnie bociany, gwarząc o zimowych leżach nad Nilem.
I tam, w Egipcie, nie znano chyba rozkoszniejszych dni, cieplejszych nocy i tak cudnej woni wiosny, ścielącej się kłębami po parowach.
Piętnastego maja, na św. Zofję, czworo jeźdźców wracało wolno, śpiewając, to śmiejąc się naprzemiany, drogą wysadzaną czereśniami i jarzębiną, w kierunku od Olszanki do Marjampola. Było to dobrze sobie znajome, młode i wesołe towarzystwo — Chrząstkowscy i Żdżarscy. Cesia, najżywsza z grona, jechała pierwsza, na białym jak śnieg koniku. Ona prowadziła prym w chórze, ona wywoływała najserdeczniejsze wybuchy śmiechu. Baryton Jasia i bas Stefana wtórowały jej ochoczo, a niekiedy łączył się z niemi głos Jadzi, metaliczny, czysty, najsilniejszy i najprawidłowszy. Śpiewali „Pieśń wieczorną“ Moniuszki.
Wieczór był na niebie złoty i szkarłatny, barwiąc gałęzie drzew, zielone trawy i białe chmurki, rozrzucone