Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To mu Wacław na imię? A prawda! Oho, łaskawa pani, ten nie tańczy, ale gra.
— Co takiego?
— Djabełka! — zaśmiał się Jan. — Służę pani do mazura, panno Celino. Stefan już prowadzi trochę szulerów.
Muzyka zabrzmiała, taniec się rozpoczął dość nieporządnie. Wentzla nie było.
Pani Tekla, jak karząca sprawiedliwość, ruszyła prosto do gabinetu.
Stanęła w progu i oniemiała ze zgrozy. Wprost niej siedział Wentzel, otoczony gronem młodzieży, i śmiał się, rzucając na stół znowu garść talarów.
— Panowie, tysiąc marek w banku! Gotowe!
Mówił po niemiecku, bezczelny, i w polskim domu demoralizował młodych ludzi, grał wbrew jej zakazowi, bezcenik!
— Wentzel! — krzyknęła, hamując się ile mocy.
— Za chwilę służę! — odparł najspokojniej, nie przestając rzucać kart, obrzydliwy zuchwalec.
Z nagłą determinacją podeszła do stolika. Młodzież usunęła się z uszanowaniem. Rozrzuciła karty, zgarnęła wszystkie pieniądze.
— To będzie wasz datek na nowo-budujący się kościół w Brodnicy. Dziękuję wam w imieniu biedaków, którzy po groszu zbierają od dziesięciu lat. Dziękuję, dziękuję! No, ale dość tego! Proszę do salonu, bawić się razem. Panienki czekają.
Młodzi ludzie popatrzyli po sobie, potem na nią, i milczeli. Staruszka zebrała monety i papiery w swą batystową chusteczkę i wyprostowała się żywo.
— Wentzel, chodź ze mną! A, wy moje dzieci, może się gniewacie? Co? No, no, nie żałujcie talarów