Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przyszło jej szczególne natchnienie: kazała mnie zbudzić o świcie; myślałem, że się rozchorowała ze złości, i oto com usłyszał: „Ruszaj mi zaraz dziś do Berlina i przywieź z sobą hrabiego Croy-Dülmen. Powiedz mu ode mnie, że jeśli nie posłucha, to popamięta Teklę Ostrowską!“
Wentzel się śmiał z całego serca. Widocznie polecenie zrobiło mu ogromną przyjemność.
— Cóż pan na to? — zagadnął Jan.
— Jadę dzisiaj, za godzinę! Boję się strasznie babki.
— A karnawał? Znudzi się pan u nas.
— No, przecież i u was się bawią. Pan mnie zapozna z sąsiadami, a może panna Jadwiga ofiaruje walca.
— Oj, nasze bale! Po wczorajszym nie zachwycą nikogo.
— Widzę, że pan połknął haczyk Esmeraldy. No, ta nam nie uciecze.
— A bura pani Tekli nie minie! — westchnął Jan — Straciłem pięć dni zamiast dwóch. Oj, ten karnawał!
— Pokusa! — zaśmiał się Wentzel. — Tymczasem dwie godziny czasu do wyjazdu. Ciekawym, gdzie to Urban...
— Na ślizgawce — objaśnił Jan i opowiedział spotkanie z lokajem.
— Małpa! — zdecydował chlebodawca łyżwiarza. — Ja go nauczę moresu! Hej, August! Dostawić mi tu Urbana, skąd chcesz, prędko!
W pół godziny factotum zjawiło się, pokorne, milczące, sztywne, w swym czarnym fraku.