Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Eh, nie przeszkadzaj! — burknął Herbert. — Ot, lepiej przekonaj Lidję, żem lepsza partja od Wentzla.
— Tego, mój drogi, uczynić nie mogę, bo mam was obu za złe partje! Najlepszą jestem ja.
Aktorka parsknęła śmiechem, a Schöneich mówił dalej, obserwując z pod oka Jana Chrząstkowskiego i Wentzla z Esmeraldą.
— Twój hrabia, piękna Lidjo, zachowuje się bez żadnych względów dla ciebie. Widzisz, jak mu oczy się błyszczą do Esmeraldy. To będzie gwiazda sezonu!
Zielone oczy Lidji zamigotały wściekłością.
— Będzie to zatem sezon brunetek! — syknęła.
— A twój książę Herbert, czarodziejko, zostawi cię jeszcze dziś na koszu! — szydził dalej niemiłosierny Schöneich.
— To fałsz! — zaperzył się Herbert. — Panny Lidji nie opuszczę, choćby się świat skończył! Jest mojem bóstwem! Nie boję się Wentzla!
— To kwestja nie rozstrzygnięta, bo ci Wentzel zdobyczy nie odbiera. Zajęty jest swoim przyjacielem, panem Żonżoskim.
— Co? — skoczył Herbert — A ten tu skąd się wziął?
— Przypadkiem. Bawi w Berlinie z siostrą, tą w opalach. Wentzel się nimi zajmuje.
Teufel.
— Czy oni ciebie zajmują?
— Nie, ot, tak sobie! Mnie zajmuje tylko panna Lidja! — szepnął melancholijnie.
— Pamiętaj-że służyć rycersko damie, bo gdy się zachwiejesz, ja ci staję za rywala.
— Żebyś lepiej poszedł sobie do djabła!