Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/93

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
III.

Na jesieni był w Oranach doroczny wielki jarmark. Rynek był zatłoczony wozami, ludźmi i bydłem — mrowie huczało, ścisk był okropny i popychanie, bo wszelkie plony lata i jesieni zwieźli chłopi na sprzedaż i targ był bardzo ożywiony. Na wozach były owce i len, drób i grzyby, manna, jagody suszone, grzyby i ryby, żydzi uwijali się gorączkowo.
Po szynkach i po karczmach było pełno, najpełniej jak zwykle u Zelmana. Szynkował on i żona, ogryzały się z chłopami bachory, scisk był, zamęt, śmiechy i przekleństwa.
W tłok ten o zmierzchu już wcisnęła się Pokotynka.
Miała na sobie stary kożuch, chustę na głowie, na plecach spory tobół, w płachcie na ręku dziecko.
Weszła śmiało i swobodnie, jakby wczoraj tu była i onegdaj, dopchała się do żydówki i szarpnęła ją za rękaw.
— Czy, Małka, kupisz suszoną rybę? Same jaźwie.
Zelmanowa, pomimo gorączki jarmarcznej zdumiała.
— Herste, a ty skąd tu się wzięła!