Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Rybę na sprzedaż przyniosłam. Bierzesz?
— Czemu nie mam brać! Nu, ale tyskąd? Co to? Dziecke masz? Gdzie ty była! To twoje dziecko?
— Czyjeż-by! Moje.
Ludzie skupili się wokoło niej.
— Dalibóg, Pokotynka! — wołano.
Kobieta ruszyła ramionami.
— No, ja! Co się dziwujecie. Na pogrzebie moim wódkiście nie pili. Żyłam i żyję, Wielkie dziwo.
— Gdzież się podziewałąś?
— W służbie byłam za rzekami.
— I wysłużyłaś bachora! — poczęto się śmiać.
— Czy chociaż dziewczyna? Wyhodujesz dla chłopców zabawę.
— Nie! Wy swoje dziewczęta teraz dla mojego chłopca hodujecie. Nu, co Małka, bierzesz rybę, bo mi cięży na plecach.
Jedna z kobiet zajrzała pod chustę, otulającą dziecko.
— Spory chłopak. Ma już z pół roku. A czarny jak cygan.
Dziecko rozbudzone, przerażone, poczęło płakać.
Pokotynka przygarnęła go do piersi i przecisnęła się do alkierza. Tam odjęła tobół z pleców i rozwiązała. Na widok ryby oczy Zelmanowej zaświeciły.
— Gdzie ty takiej dostała? Wiele masz? Kupię ile jest. Całego rubla ci dam. Przynieś więcej!
Rozpoczął się targ. Pokotynce pilno było, oddała za półtrzecia rubla, dwa śledzie, trzy bułki i kwartę mleka. Zasiadła do posiłku, otoczyły ją znajome baby, ciekawe gdzie była, czyje to dziecko, co myśli dalej robić ze sobą.