Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/31

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

po nich tylko ta kobieta włóczęga i rozpustnica — wszystkich własność — i niczyja.
Ulica, rynek, szynk, to był dom Pokotynki, cała jej majętność jaskrawe łachmany i uroda. Żyła tak lat parę, aż ją na samo dno nędzy i niedoli strąciła choroba. Było to owej późnej jesieni, gdy ją w borze Jasiński spotkał i poszczuł psami. Chorą odstąpili wszyscy, nikt jej nie chciał, nie miała siły śmiać się i bawić gości Zelmana szynkarza, u którego mieszkała. Wyrzucili ją tedy do chlewu. Leżała w kącie za drzewem — na kupie śmieci, ale widząc, że już ledwie dysze, zlękli się żydzi, że tam u nich zamrze, napadli z wymysłami i łajaniem, kazali iść precz. — Zwlekła się niewiadomo jaką siłą — i poszła szukać schronienia, po innych znajomych. Wypędzano ją zewsząd. Jesień była późna, deszcz mżył — ruszyła przed siebie — na oślep, bezmyślnie, jak zwierzę, które szuka ustronnego kąta, by zwinąć się i zdechnąć.
Taką — poszczuł psami Jasiński — na skraju lasu, ale dalej nie prześladował, przekonawszy się, że wygląda szpetnie, i jest brudna jak ścierka. Zresztą i psy jej szarpać nie chciały — i zostawiły skuloną pod świerkowym wywrotem. Dalej iść już nie mogła. Czekała apatycznie nocy — i śmierci.
Tam ją zwęszył pies Szczepańskiego, i szczekaniem sprowadził swego pana. Wczesny ranek był — noc minęła — śmierć nie przyszła, ale i życia już mało było w nędzarce. Znał ją Szczepański, chociaż nigdy nie zaczepiał i nawet nie zagadał. Myślał zrazu, że zabłądziła po pijanemu, wracając z jakiejś hulanki, trącił chcąc zbudzić. Ale gdy spojrzał na jej twarz zczerniałą od gorączki, na oczy nieprzy-