Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nie puściłaś? Czemu?
— Poco ma do was przywykać? Potem, jak go pocieszę? Zasnął, niech zapomni!
— Magdo! — rzekł, spojrzał na nią i urwał.
A potem znowu:
— Pocom ja tobie — wam. Ja już nie żywy, nie człowiek. — Ja jak spróchniałe drzewo, w którem tylko gady i robactwo żyje i mnoży się. Nie może być — bym komu miły mógł być, komu potrzebny — dobry. Litujecie się nademną — a i tego nie warto.
Kobieta milczała, tylko jej usta drżały.
— Teraz, gdy wiecie wszystko, a chcecie pomimo to — bym ślub z tobą wziął — dla dziecka to rzeknij! Co wolisz — samotny wstyd — czy hańbę mego nazwiska?
— Lekko nie obiecujcie, panie. Byście to uczynili — łańcuch ukujecie. Zali myślicie, że ja wtedy zostanę, gdy wy na śmierć i zagubę pójdziecie?
— Magdo — miłujesz ty mnie jeszcze, po wszystkiem coś słyszała? — rzekł głucho, rękę kładąc na jej głowie.
Podniosła nań swe głębokie źrenice, łez i ognia pełne, bólem rozszerzone.
— Nie wiem, panie, nie rozeznaję — co wy, a co ja! — odparła.
— Tyle co Jaśka mnie miłujesz?
— Czy wy nie jedno?
— Prawda. Jam też taki słaby — taki słaby.
Położył głowę na jej ramieniu, śmiertelnie znużony. Milczeli tak, głowa przy głowie.
— Powiedz co? — szepnął.
A ona, cicho, łagodnym szeptem poczęła mówić: