Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Miesięczno i ciepło. Cudnie się zboża zarunią. Już drugie kury, trzeba spocząć starym kościom.
Rozebrał się, pacierze szepcąc, i legł na ławie.
Szczepański nieporuszony siedział. Uciszało się w nim, ustępowało drżenie, oddech stawał się wolniejszym, rysy się rozprężały — w półsen zapadł, w rozmarzenie, w spokój.
Wtem w alkierzu Jasiek się snać przebudził, bo senny, cienki głosik zawołał:
— Mamo!
Szczepański oczy na te drzwi podniósł i słuchał.
Coś się poruszyło, dzieciak o coś pytał, szept mu odpowiedział, potem szmer pocałunku i znowu cisza, przerywana skrzypieniem świerszczów...
Lampa poczęła dogasać i pryskać — cienie się kładły na izbę. Cichutko rozwarły się drzwi alkierza. Magda weszła, zbliżyła się do siedzącego i, jak niegdyś w orańskiej leśniczówce, u kolan jego przyklękła, mówiąc cicho:
— Rozzuję was, panie, spocznijcie, zaśnijcie. A możeście spragnieni? Kwas jest świeży!
— Daj pić! — odparł.
Przyniosła dzbanek z komory. Pił chciwie, długo.
— Może wam lampę dolać? — spytała znowu.
— Nie. Miesiąc świeci. Siądź tu — na ławie.
Usłuchała i miesiąc na lica jej padł pobladłe, smutne, ale już spokojne.
— Dzieciak nie śpi. Rozbudził się?
— Już zasnął. Zbudził się — bo sobie króliki przypomniał. Uspokoiłam, żeście nakarmili.
— Cóż rzekł?
— Daj Boże zdrowie, tatce — pójdę mu podziękować.