Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Com ja uczyniła, nieszczęsna, com rzekła! Nie mówcie do mnie tak — bo zdurzeję, bo mi się serce rozpęknie. O Jezu!
Zerwała się i, słaniając się jak pijana, poszła przed siebie, i w gąszczach przepadła.
Szczepański głowę rękami objął i pozostał tak długie godziny.
O świcie Kałaur wstał i, pacierze odmawiając, poszedł się myć do studni. Ranek był rośny i pogodny, ino cichy jak bywa w jesieni.
Stary pomyślał o swej roli, i westchnął na wspomnienie, że sam wróci do domu, i jął odmawiać żarliwie koronkę do Przemienienia Pańskiego.
Skrzypnęły wrota obórki — wyszedł Szczepański.
Oczy miał zaognione bezsennością, i żarem wewnętrznym spalone usta. Zbliżył się i rzekł:
— Dzisiaj wracacie do domu?
— A cóż, wracam! — stęknął stary. — Wy też dalej ruszacie.
— Nie — z wami pójdę1 Nie rzekliście mi złego słowa żem wam córkę pohańbił — przyjęliście jak syna — przyjęliście jak syna katorżnika, zabójcę. Ale w duszy za podleca i gałgana mnie macie — i słusznie. Ale co myślicie, to niczem nie jest jeszcze — do prawdy żywota mego, którą wam całą rzec teraz trzeba. Pójdę z wami i Magda być musi, i wysłuchać. Nie zataję nic — a wy postanowicie, co czynić mam. Na waszą wolę się zdaję — i spełnię jako się mną rozporządzicie!
Stary popatrzał nań uważnie, twardą dłoń wyciągnął.
— Słusznie jest. Co się stało nie odstanie.