Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jako nic jej nie dłużny, wolny — i niech idzie swoją drogą — na nią się nie oglądając.
Wyjrzała przed chatę — miesięcznie było, więc go wnet dostrzegła, siedzącego pod ścianą.
Zawahała się — wolałaby pod ziemię się skryć, ale się przymusiła i podeszła.
— Spocznjcie, panie, po drodze. W komorze usłano! — Podniósł głowę, chwilę patrzał w księżyc, myśli zbierał i rzekł:
— Chciałem cię właśnie wołać. Czy ojciec jutro wraca, nie mówił ci?
— Pewnie jutro. Do siewów mu pilno!
— To i nam trzeba z nim wrócić.
— Poco, panie. Idźcie swoją drogą. Ja tu ostanę.
— Jak zechcesz, ale wpierw musisz ze mną u ojca być — i wiedzieć kto ja taki.
— Wedle tego, com wam, głupia, rzekła. Nie prawda to jest — zełgałam, panie. Pluńcie na to gadanie. Będziecie wierzyć Pokotynce — warta ona waszego myślenia. Zapomnieliście — jaką wzięliście!
— Milcz, Magdo. Będziesz mówić jak mnie wysłuchasz — teraz nie pora. I nie okłamuj na darmo i nie przypominaj ktoś była. Tyś mi dziecka mojego matka, i bym ciebie wart był — w tej chwili do ojca bym poszedł i prosił, by mi cię dał — ale wpierw wiedzieć powinniście kto ja, i dlatego wracam z wami. Idź, ja tu zostanę jeszcze trochę — potem na wozie spocznę. Nie mogę mówić!
— Panie mój — ostawcie mnie tutaj! — jęknęła.
— Nie niewolę cię, ale prawo do dziecka mam, i ojciec twój musi mnie wysłuchać. Czego się boisz, zły byłem dla ciebie i ze słabości twej korzystał. Teraz drogą mi jesteś — nie bój się.