Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/172

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Teraz bym po swojemu huknęła. — Jasiek by mi odpowiedział — niedaleko gniazdo nasze!
— To zawołaj.
Kobieta wydała przeciągły okrzyk — powtórzyła go po chwili jeszcze dłużej — nadsłuchiwali.
Taki sam, stłumiony oddaleniem, odpowiedziął.
Tedy Magdę poderwało do pośpiechu, ledwie jej nadążyć mógł, a Kałaur daleko pozostał z wozem. Ścieżka się rozszerzyła i nagle w głębi jej ukazał się chłopak mały i biegł ku nim owe wołanie odpowiadając, aż wyraźne się stało.
— Matko — ho — matko!
Dopadł do kolan jej, jak mógł najwyżej ramionami ją objął, zdyszany, czerwony, wzniósł ku niej roziskrzone oczy — i śmiejące usta, aż mu spadł kapelusz o szerokich kresach — odsłonił czarną, krótko obciętą czuprynę i twarzyczkę opaloną, tryskającą zdrowiem i życiem.
Wzięła go na ręce, przygarnęła do piersi — całował ją, obejmował za szyję — nic nie mówiąc, tylko pieszcząc i pokrzykując z radości.
Spostrzegła przedewszystkiem, że miał szyję spuchniętą, i rzekła:
— Pszczoły cię ścięły, nieboże.
— Ścięły. Baba miod podbiera. Pomagałem! Nic to! Posłyszałem, że wołacie — i lecę — lecę! Wiecie — są małe króliki — czworo. A gdzie Łyska?
Obejrzał się i dopiero spostrzegł Szczepańskiego.
— Pan jakiś, mamo! — szepnął.
— Ze mną przyszedł. Pocałuj go w rękę. Idź!
Postawiła go na ziemi. Wahał się sekundę — a ona bez tchu patrzała na obu.