Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Weźcie lejce i siadajcie na przedzie. Tak wypada, by ludzie nas widzieli. Ty Magda obok mnie.
Z zaścianków gapiono się na nich, różne prawiąc przypuszczenia, potem wyjechali na pustą drogą — i Magda poczęła wskazywać kierunek.
Nazajutrz około południa rzucili szlak utarty, przedzierali się ledwie widocznemi dróżkami i przesmykami kędy nikt nie jeździł i wnurzali się coraz głębiej w borowe pustki. Miejscami trzeba było wóz przenosić, klacz wyprzęgać.
— Toś się zaszyła, niecnoto! — mówił stary.
— Wytrzecie drogę! — odpowiadała, siląc się na uśmiech.
Szczepański milczał, rozglądał się, powietrze leśne chciwie w nozdrza i płuca wciągał.
Las był coraz dzikszy i cichszy — w jednem miejscu przypomniał mu żywcem ostęp w Oranach, że aż się odezwał mimowoli:
— Brażeckie, zda się, olszyny.
— Gdzieście to znaleźli owe nurki osobliwe przelotne, jesienią! — dodała żywo.
— To już niedaleko do twojej budy? — spytał Kałaur.
— Ino parę wiorst — już w zagaje wjeżdżamy. Pójdę przodem, bo tu wnet znajdę naszą ścieżkę.
Szczepański zeskoczył też, i szli razem, rozchylając gąszcza — kołując i zawracając — aż rzekł:
— Błądzisz.
Potrząsnęła głową.
— Nie — ślad mój taki, i ścieżka — jako wilczyczy do wilcząt — ot jesteśmy na dróżce baby.