Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

przesiedziała długie godziny, wstrząsana dreszczem i rozpacznem łkaniem.
Kałaur mało spał tej nocy. Słyszał, jak Szczepański wrócił i położył się — słyszał, że i on nie spał — ledwie doczekał się świtu i poszedł do Magdy. Już ją zastał w kuchni przy robocie i spytał niecierpliwie:
— No, i coście gadali do północka? Zostaje? Bierze cię?
— Dziś już całkiem odejdzie! — odparła bezdźwięcznie.
— Jakże to? Nie chce się z tobą ożenić?
— Ja nie chcę.
— No to ja ci każę teraz. Cóż to! Cierpiałem dosyć. Przebaczyłem ci wszystko, ale teraz basta. Ja się z nim sam rozmówię stanowczo.
— I co mu ojciec powie? Ze dziecko jego — a ja powiem, że nie. Bo go więzić i niewolić nie chcę — bom nie żona dla niego, bo on żyć nie chce, ani z jednej turmy w drugą iść. Pytał mnie, czyje dziecko, z lękiem, że mu odpowiem, że jego. Wtedyby gwałt sobie zadał, i mnie i sobie jak łańcuch u szyi zaciągnął — albo jak stryczek. Niech idzie, niech go oczy moje nie widzą żywym, ale niech nie patrzą na jego mękę. Chce pomsty — niech ją bierze — temci żyje. Ojciec jak słowo rzeknie, to ja, ot poprzysięgnę, że Jaśkowy ojciec był karczemny pijak — a on mi uwierzy, bo zna jakem żyła i czem byłam. Milczcie tedy, tatku, jako ja milczę.
— Ale ty do mnie wrócisz?
— Nie.
— Tedy milczeć nie będę — warknął stary zawzięcie.