Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i moja dola przedemną prosta — choć ludziom dziwna. Jak ojciec mówi — dla was przyszłam tu tylko. Nie chcę dostatków — ni ślubować będę komu kłamliwie, a dziecku memu dam zdrową duszę i moc do pracy — to mu więcej nic nie trzeba.
Tu ją nagle znowu żal ogarnął, rzucił się łzami do oczu, prośbą nieśmiałą na usta.
— Jeszczebym was o coś prosiła — ino nie śmiem, ino się boję. Łaskę mi już ostatnią uczyńcie!
— Mów śmiało. Nic ci nie odmówię — odparł, kładąc jej rękę na głowie, tak poruszony, że aż mu głos się zmienił.
A ona, prędko dysząc i jąkając się, wyszeptała:
— Wstąpcie po drodze, do mojej budy, choć na godzinkę — usiądźcie na ławie, kęs chleba weźcie i Jaśkowi na głowie rękę połóżcie — ot, jako mnie.
Szczepański żachnął się.
— Magda — czyj ten Jasiek? Musisz mi wyznać!
Zdało się przez sekundę, że powie, ale wnet zacięła się — usunęła o krok i rzekła twardo:
— Mój ci jest. Pokotynki!
— To dobrze. Pójdę z tobą! — odparł z głębokiem odetchnieniem. Więcej nic nie chcesz?
— Nic, panie. Nadto i tak łaski waszej.
— Nie mów tak. Dłużny ci zostanę i zapłacić nie zdołam.
— Tak wam się widzi, a mnie się zda, żeście mi tyle dali, że świat cały by tego nie zdzierżał.
Ruszył ramionami i ręką machnął.
— Jutro pójdę! — rzucił — i wyszedł.
A Magda wysunęła się cichutko do sadu, i tam skulona pod ścianą domu, z głową w dłoniach