Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/165

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

twą taką wierność i pamięć — o tych papierach — a nic nie mogę.
— Możecie panie! — szepnęła nieśmiało.
— Co? Powiedz!
— One szatki odemnie przyjmijcie, com dla was przygotowała. Jam wasze nosiła wtedy — i wasz chleb jadła. Niteczki jednej nie wyciągnęłam z kądzieli, bez pomyślenia o niedoli waszej, i onej radości, że gdy wasz termin ubiegnie, zrzucicie więzienne łaty — i te swoje włożycie. I ot myślenie moje — na co zeszło!
Zdławiły ją łzy i żałość, odwróciła się do okna.
— Bym wiedział, jak myślisz, toćbym cię nie uraził odmową. Dziękuję ci za dar i wezmę. Wybacz! Z takiego ja piekła wracam, że już nic dobrego nie rozumiem nawet. Pięć lat też minęło — inaczej cię zostawiłem — inaczej znalazłem. Kiedyś na mojej opiece byłaś — a teraz ja na twojej. Takiemu jak ja zadłużać się już nie wolno — bo nie wypłacę.
— Na zgubę idziecie, ja to rozumiem. Tak czuję — że gdy przestąpicie tę furtkę naszą — już was moje oczy więcej nie zobaczą. O Jezu! O Jezu! Ostańcie jeszcze krzynę — zabawcie jeszcze trochę!
— Pięć lat ja dnie rachował, wyglądając tej chwili. — Dwa tygodnie tu bawię — czas iść. Ty zostaniesz u ojca?
— Nie.
— Tak go samego porzucisz? Mówił mi, że za mąż wyjść możesz — dla starego i dla dziecka powinnać to zrobić. Toć byt tu masz i żywot spokojny. Zastanowić się powinnaś.
— Wy idziecie na zgubę — nie mówię wam — nie idźcie, nie raję wam bytu, ni ożenku. Także