Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/149

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ule — z wrzosów dywany się siały — ledwie śladem ścieżyny przecięte, którędy baba chadzała po żer — Magda po trawę, Łyska na łowy. Gdy kto obcy przyszedł — można się było skryć przednim — o kilka kroków za budę. Czyniła to zawsze Magda, nice rada spotkania z ludźmi, od mówienia i słuchania spraw gromadzkich odwykła. Wtedy to przybysz zastawał zwykle przed budę na piasku dzieciaka z psem. Pies warczał złowrogo — dzieciak czarnowłosy, śniady, zdrowy, rumiany — w śnieżnej koszulinie uczył się pełzać, a na widok obcego podnosił oczy czarne jak tarki, bez strachu i zbytniego zaciekawienia, przypatrywał się człowiekowi. Pszczoły nuuczały, ptactwo szczebiotało w gąszczach — woniały brzozy i macierzanki. Przybysz wołał baby — czasami wychodziła — od ulów — zwykle jednak odchodził z niczem — i choć buda stała otworem — nikt nie śmiał wejść do środka, tak się bano czarów Złydni, nawet gajowy, gdy niekiedy w te strony zabłądził, z daleka, trwożnie z babę rozmawiał. Raz się ośmielił spytać o dziecko, i aż się zatrząsł, gdy odparła.
— Moje jest — co tobie do niego? Ja twoich nie rachowałam jeszcze. Chcesz — policzę! Ciekawy ty mojego — no — to ja o twoje się dowiem!
Od tej pory więcej się nie pokazał.
Ku jesieni w połowie sierpnia, pewnego południa Łyska wściekle ujadać począł. Z gęstwiny wybiegł łaciasty wyiżeł — za nim myśliwy z pękiem młodych cietrzewi u torby. Baba na jego widok odłożyła fajkę, i wstała z przyzby, na której drzemała po obiedzie.
— Jak się macie, Symonicho! — rzekł przy-