Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/150

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bysz wesoło. — Zapędziłem się za cietrzewiami, głodnym, pić chcę — wstąpiłem do was w gościnę. Cóż — zdrowiście, i zawsze straszni?
— I wam daj Boże, panie, strasznym być do śmierci — was ludzie nie zagryzą — odparła spokojnie baba. — Żyję zdrowo, i siedzę spokojnie — z waszej łaski!
— Nie z łaski, babo! Nie zapomnę ja wam, jakeście mi żonę i dzieci moich matkę uratowali. Może wam budę poprawić — może co więcej trzeba?
Usiadł na przyzbie, i rozejrzał się.
— Psa macie! Co? A tam co to we wrzosach? Dalibóg — dziecko! A toście skąd dostali?
— Ot, na stare lata przywiodłam sobie z Kijowa rekrutkę z dzieckiem. Już nas tu cała siemia w pańskiej budzie. Ja zemrę, a las podskoczy, trzeba będzie panu leśnika. Teraz mnie się boją, to tu nie grasują, a potem człowiek mojej młodyczy z wojska wróci — to się panu zda. Takem wydumała. Ale ja tu baję — a o gościnie ani myślę. Doniu, ho, Doniu!
Magda oderwała się od zagonów, i ukazała się wnet, niosąc kosz kartofli.
— Pokłoń się panu! Jego my sługi. I wynieś tu ławkę przed budę, i chłodnego mleka, i chleba i miodu, daj żywo!
— Oho, wybraliście sobie babo młodycę, jak łanię — uśmiechnął się pan. — A cóż zimą będzie? Poprowadzisz swą siemię na wędrówkę?
— Nie — już się zagospodarować trzeba tutaj.
— To już i krowę macie, i len i kartofle.
— Ale — dostatki i dzieci jak kamienie u szyi. Trzymają człowieka na miejscu. Krowę na zimę sprze-