Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Żydzi sprzątnęli butelki i zaparli się w alkierzu, młodzież bawiła się bezkarnie.
Magda duszona, szarpana, popychana, czuła, że lada chwila straci moc i przytomność, już krwią jej zachodziły oczy, już mdlały ramiona — już gryźć nawet nie mogła, głosu wydobyć z gardła — upadła — ktoś ją zdławił uściskiem.
— Jasiek! — mignęło jej w mózgu i z jakąś nieludzką mocą zdławiła napastnika za gardło, gryzła go jak zwierzę. Ten zachrapał, puścił ją, chwycił jej ręce, bronić się począł — inni rzucili się mu z pomocą. Kobieta krzyczała teraz przeraźliwie ratunku.
Drzwi od sieni szarpnięto gwałtownie — ukazał się policyant. Przejeżdżał wypadkiem drogą — posłyszał krzyk.
— Co to za szum! panowie! — zawołał gromko. — Gdzie gospodarz! Protokół napiszę!
Oprzytomnieli, rozstąpili się — zerwała się też, Magda — i oparłszy się o ścianę, dyszała ciężko.
A Hipek zuchwale rzekł, śmieiąc się.
— Ot! — z dziewką swawolim, co do nas przyszła.
— Nu, nie trzeba krzyku robić. Co za dziewka — tutejsza? Może jaka włóczęga.
Zajrzał w twarz kobiety i roześmiał się.
— Aha — wasza dziewka. Krasawica. Czegóż się drzesz, że aż na gościńcu słychać. Już ci te chłopcy wianka nie ukradną. Chcą pohulać — to mają prawo. Nu, dajcie i mnie czarkę — na kawalerskiem weselu!
Magda rzuciła się do drzwi — pchnęła je — wyskoczyła w sień!