Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wtórzyła to Kałaurowi: Magda znowu uciekać zamyśla.
Spodziewała się oburzenia, ale stary odparł:
— Wiem o tem. Z wiosną jej tu nie będzie.
I więcej się nie tłumacząc — poszedł do roboty.
A wiosna się zbliżała — śniegi zlazły, drogi były błotniste, pola pleśnią pokryte, lasy czarne.
Pewnej niedzieli wysłała panna Teofila Magdę po olej i śledzie. Ku wieczorowi było, do karczmy dobre pół wiorsty, kobieta ruszyła niechętnie, otuliwszy się chusta, zostawiwszy dziecko pod opieką Łyski.
Gdy weszła do szynkownej izby, chciała się cofnąć — ale się przemogła, tylko chustę nasunęła głębie| na oczy. W karczmie było pełno mężczyzn i Hipek wśród nich, i wszyscy byli podchmieleni. Spojrzeli na nią — poczęli szeptać i śmiać się i Hipek krzyknął:
— Uha — Pokotynka do nas przyszła! Dobrzeć trafiła — dostaniesz od każdego po złotówce wódki ile strzymasz! Icek, alkierz nam opróżnić Ilu nas? Dziesięciu! W sam raz dla Pokotynki — już ja ją znam.
Reszta wybuchnęła śmiechem pijackim, i któryś poskoczył do kobiety i w pól ją porwał.
Odepchnęła go, ale w tej chwili wszyscy się na nią rzucili, gwiżdżąc, krzycząc, szarpiąc — wśród gradu ohydnych żartów i propozycyi.
Uczynił się w izbie kłąb rozognionych twarzy, śmiejących się ust, dławiących ramion, pisku, gwizdu, ryhotu rozbestwionego tłumu, wśród którego walczyła wściekle jedna kobieta.