Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/133

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kojni, przechowała je wam i trzyma u siebie, aż się po nie zgłosicie.
— Słuchał mnie — jakby nie rozumiał — a potem rzecze: Dziw, że ludzka dusza może być mnie jeszcze pamiętna — oddajcie jej pieniądze — nieboga, została bez opieki — nie zmarniała — to dobrze. — Ma ona służbę — a może zamąż poszła?
— Do ojców wróciła — powiadam. — Jużci opiekę ma. Jak was uwolnią, po papiery przyjdźcie, prosiła.
— Jak żyw zostanę — przyjdę! — rzekł, a potem pyta: — Wy z jej okolicy? Swojak?
— Znajomy — powiadam — za interesem tu jechałem, to prosiła o was się dowiedzieć.
Podumał i mówi:
— Nie pomyśleli o mnie nawet ci, dla których ja straszny będę, gdy żyw ostanę — ona jedna pamięta — podziękujcie jej! Jeszcze mi cztery lata pokuty.
Powiedziałem mu, gdzie ciebie znajdzie.
— Zapiszcie — mówię.
— Po co? — odpowiada — nie zapomnę do śmierci! Jakbym zmarł — dadzą jej znać — przekażę, wtedy niech papiery spali.
Magda słuchała bez słowa, drżąc cała, wreszcie zdobyła się na pytanie:
— Bardzo marny on?
— Jak upiór, ino oczy się palą. Mówił mi dozorca, że miesiącami zębów nie rozszczepi, żeby słowo rzec. Żal patrzeć, jak go coś żre we wnętrzu. Nie przetrzyma tych czterech lat.
Magda zakryła twarz dłońmi i płakała.