Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie będzie mnie dziś, ciociu, do samego wieczora.
— A gdzież ty się wybierasz?
— Do kościoła pójdę z małym. Ino nie wiem, czy ksiądz ochrzci za trzy złote. Tyle mam!
— Jakże, tak pójdziesz, piechotą! Toć trzy mile. A gdzież kumy? Gadałaś z ojcem? Może z tobą pojedzie.
— Nie gadałam i nie będę. Jemu to wstyd i despekt, a mnie trzeba odbyć. Pójdę! A kumy! Prędzej ktoś obcy się zlituje — uproszę!
I poszła. Odmówiła nawet, gdy jej panna Teofila chciała dać parę rubli i ofiarowywała się sama z ojcem rozmówić. Uparła się, zacięła i poszła. Nie spotykając jej nigdzie na podwórzu, spytał Kałaur.
— Magda zasłabła, czy znowu uciekła?
— Poniosła dziecko do chrztu.
— Po co ją siostra puściła, było do mnie odesłać.
— Gadałam — nie chciała.
— Szelma, na hambit jeszcze choruje, fanaberye stroi. Niech próbuje, niech się zlata na darmo! Przyjmie ją proboszcz, jak się należy.
W nocy już wróciła Magda. Była śmiertelnie blada i dziko paliły jej się oczy, a usta były zacięte i surowe.
— No, jakże ci się udało? — spytała ciotka.
— Wiadomo, jak! — warknęła ze wściekłością w głosie. — Wypędzili mnie jak parszywą. Ksiądz kazał dwóch świadków przyprowadzić, świadectwo z policyi i dziesięć rubli. Za ślub kary — powiada — i za wywód kary i za dziecko nieślubne kary. Zbeształ mnie, od spowiedzi odpędził, ludziom na pośmiewisko podał. Takci wróciłam.