Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

swatów i miłostek. Roboty rolne pokończone, zbiory były pomyślne, wieczory długie. Od dworku do dworku wydeptano ścieżki przez ogołocone z owoców sady i zbierano się na gawędy, na przędzenie, na śpiewy, na muzykę. Panna Teofila skoro zmierzch, wynajdywała pilny interes do sąsiadki, przebierała się i z kołowrotkiem pod pachą ulatniała się z domu. Stary Kałaur zwykle dawniej szedł na gawędkę do Syrwida lub Józefa Rojskiego — tej jesieni wynalazł sobie robotę stolarską — robił ramowe ule do swej pasieki i miał wymówkę przed sąsiadami, że bywać przestał. Naprawdę, z powodu Magdy nie chciał ludziom się pokazywać.
W kuchni sama spędzała wieczory Magda.
Gdy uwarzyła kolacyę dla parobka i pastucha i wyprawiła ich spać do stajni — zasiadała do przędzenia. Świerszcze w szczelinach zgrzytały monotonnie, psy czasem zaszczekały, w głębi domu stukał Kałaur przy robocie, ona wyciągała cienkie jak pajęczyna nici, tylko już nie śpiewała, jak ongi w leśniczówce.
Gdy stary zegar wagowy wyjęczał ósmą godzinę wstawała i podawała ojcu wieczerzę.
Nakrywała stół, stawiała na nim salaterkę i talerz, kładła chleb i łyżkę i słowa nie rzekłszy, wysuwała się do kuchni.
Stary też do niej się nie odzywał, czekając, by pierwsza zaczęła, upokorzyła się. W niej był ból i żal, i uraza — i tak oboje zawzięcie milczeli.
Pewnego rana Magda okrzątnęła się z robotami o szarym jeszcze świcie, a gdy panna Teofila wstała, rzekła: