Strona:Maria Rodziewiczówna - Lew w sieci.djvu/91

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Bóg wie co! Przecie musimy wprost ztąd je chać do Tedwinów. Nadużyliśmy pańskiéj uprzejmości aż nadto.
— Ach, pani! żebym był tak zły, jak mnie przed panią ludzie oczernili, powinienbym, przez zemstę za to słowo, zostawić tu panią na łasce pani Zofii i jéj koni.
— I uczynisz pan to, bardzo proszę. Damy już sobie radę w domu siostry! — oburzyła się, nabierając znowu rezonu.
Ne dites jamais: fontaine je ne boirai pas de ton eau! — zacytował sentencyonalnie pan Erazm.
— Zobaczymy! — obstawała przy swojém.
— A to znowu co za zbiegowisko! — zawołał Kostuś.
Wjechali w ulicę dworską. Z prawej strony stał dotąd krzepki mur fundacyi praszczura aryanina, a pod nim roił się tłum bachorów żydowskich, chłopaków i dziewcząt mieszczańskich, krzycząc, kułakując się, chwytając coś w pyle drożnym. Podróżni spojrzeli w górę i ujrzeli na szczycie muru siedzącą postać dziewczyny.
Bez kapelusza na rozwichrzonej głowie, opalona, w podartej odzieży, jedną ręką utrzymując się w niewygodnéj pozycyi, drugą czerpała z obok stojącego koszyka i rzucała na głowy urwisów garście purpurowych wiśni, starając się cisnąć je jaknajdaléj