Strona:Maria Rodziewiczówna - Lew w sieci.djvu/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Bardzo moralny zamiar. I ja w pana wieku miewałam podobne.
— Furmanie, stój! — krzynęla panna Felicya. — Ja wysiadam. Wy się Boga nie boicie. Ten urwis myśli, że jest w garnizonie, a pan, pan, któremu chciałam go polecić w opiekę, prosić na swata, bredzi do współki. Mieli słuszność ludzie w sądzie o panu.
— Co? Więc to ludzie panią zbuntowali! Panj wierzyła plotkom, oszczerstwom! — oburzył się Różycki z takim zapałem, jakby to była kwestya wczorajsza. — A ja, naiwny, wierzyłem, że pani poświęca się dla rodziny, dla brata. No, więc cóż ludzie wymyślili na mnie, niech posłyszę przecie!
— Powiedzieli, że pan libertyn, no, i miałam tego dowód przed chwilą, że niedowiarek i prawie nie bywał pan nigdy w kościele, egoista, popędliwy, przykry w domowém pożyciu.
— Co? Kto to powiedział wszystko? Wojnicz zapewne, który mi wiecznie zazdrościł i zazdrości. Libertyn: także gadanie! On może sam święty? Niedowiarek! Cóż to, zmieniłem wyznanie, ożeniłem się z żydówką? Egoista, Dobrze, dobrze, pokażę pani w domu moje rachunki. Popędliwy. Niech pani zapyta mojej klucznicy, która jest w Rogalach już pięćdziesiąt lat. Takie brednie! I pani mi nic wtedy nie powiedziała. To dopiero historye!
Zaperzeni, czerwoni, siedzieli sztywni, odnajdując po tylu latach swoje ostatnie zajście, prze-