Strona:Maria Rodziewiczówna - Lew w sieci.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Tak, tu wiele rzeczy wiek skraca! — odparł ironicznie się uśmiechając. — Szkoda pani Janowéj, zacności była osoba! A syn jakże?
— Dobry chłopiec i będzie z niego porządny człowiek, gdy się ożeni — odrzekła żywo. — Oto idzie!
Kostuś zdaleka ujrzał zmianę położenia.
— Czyje te konie? — zagadnął żydka, który go odnalazł i teraz eskortował.
— To pana z Rogalów.
— A jakże on się nazywa, ten pan?
Nu, jak to? Pan z Rogalów, wielki magnat.
Śmiejąc się, młody człowiek wszedł na ganek.
— Odwołano mnie do cioci w chwili, gdy już prawie namówiłem jakiegoś mieszczanina do drogi — rzekł. — Co się stało?
— Spotkałam znajomego, moje dziecko. To mój synowiec, panie Różycki.
Mężczyźni spojrzeli po sobie i podali dłonie. Egzamin z obu stron wypadł pomyślnie.
— Zabieram państwa do siebie — rzekł Różycki. — Za godzinę będziemy w domu.
— Ale moje kufry! — zaprotestowała panna Felicya.
— Kufry, to bagatela. Panie Aronie, każ je zaraz dostawić do Rogalów. A jeśli chcesz kupić rzepak przyjedź sam jutro. Służę pani.
Podał rękę pannie Felicyi i wsadził ją do bryczki.