Strona:Maria Rodziewiczówna - Lew w sieci.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Zapamiętałem dobrze, uważa pani! Ale pani jakim cudem jest w Malewiczach u Arona na ganku? Nie, to jak w bajce! Zkądże, jak, co?
— Z Algieru wprost i nikogo nie znajduję na miejscu.
— Po dwudziestu latach! Bagatela! A pani spodziewałaś się odszukać wszystkich. Gdzież pan Jan?
— Został tam. Wyprawił mnie do rodziny z synem.
— Z synem! Gdzież on?
— Szuka furmanki. Dowiózł nas tu zbrodniarz żyd, zwany Alkone Krum. Jedziemy do Sadyb.
— Do Sadyb! — obywatel dziwnie się uśmiechnął. — Ale teraz, tymczasem, przyjmie pani u mnie gościnę. Aronie, posyłaj kogo odszukać pana, który poszedł po furmankę! Jurek, zawracaj konie do domu. Ach, pani moja, czybym ja kiedy marzył, że panią jeszcze na tym świecie spotkam!
— Ależ, panie Erazmie, zrobimy panu kłopot, przeszkodę w drodze! Pan gdzieś jechałeś — protestowała panna Felicya.
— Po co pani mówi rzeczy, których nie może myśleć? A toć moje Rogale byłyby domem pani, żeby pani zechciała, i dotąd innéj gospodyni nie mają. Jakże tam państwu powodziło się w Algierze?
— Materyalnie, bardzo dobrze. Ale bratową pochowaliśmy i czas długim wydawał się w obcej stronie, o, bardzo długim!
Pan Erazm ręką machnął.