Strona:Maria Rodziewiczówna - Lew w sieci.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Panna Felieya wychyliła się ciekawie.
— Ach, mój Boże! — wykrzyknęła. — Gdzież się te bory podziały!
W obie strony drogi ciągnęły się szeroko pnie i zarośla, rzadkie pojedyncze drzewa, krzywe, karłowate sośniny, gąszcz brzeźniaku młodego i niezliczone sążnie drew.
— Ach, mój Boże! — powtórzyła panna Felicya. — Toć tu chyba trąba szalała! Niema już naszych borów! Czyżby to Zawirski zniszczył? Zwróciła się po informacyę do żydów jadących w bryce, ale tych nie było.
I ujrzał Kostuś dziwny obraz.
Wehikuł stanął. Żydzi wysiedli wszyscy, szybko obmyli ręce w rowie przydrożnym, nałożyli na siebie pasiaste opończe, do obnażonych rąk i czoła przytroczyli rzemienie i dziesięcioro, i wszyscy, w jed ną stronę zwróceni, odprawiali modlitwy wieczorne, kiwając się i psalmodyując monotonnie.
— To epizod oryginalny! — zaśmiał się młody.
Ale pannę Felicyę zajmowały tylko lasy. Spojrzała po żydach oburzona.
— Modlą się, modlą! Ich Bóg mieszka pewnie w téj ruinie. Oni ją czczą, jak o źródło swoich skarbów!
— Ano, po co się ciocia tak oburza? Lasy sprzedano, boć to przecie kapitał był martwy. Ja postąpiłbym tak samo, może tylko nie w taki barba-